Mr Knee jest z zawodu lekarzem ortopedą. Pasjonat muzyki, gitarzysta. Wychował się na progresywnym rocku lat 70 i 80-tych. Niebanalną rolę w jego utworach odgrywają teksty.
Z naszego wywiadu poznacie bliżej postać tego muzyka, który na swoim koncie ma już znaczący dorobek artystyczny.
fot. kadr z klipu „Broken Chain”
Czy wydarzyło się w Pana życiu coś, co spowodowało, że zaczął Pan się zajmować muzyką profesjonalnie, jako Mr Knee?
W jednym zdaniu na to pytanie nie uda się odpowiedzieć. Moje zainteresowanie i fascynacja muzyką sięga do czasu, kiedy jako niespełna siedmioletnie pacholę biegałem po plaży i usłyszałem w czyimś radyjku tranzystorowym (dodam, że na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku takie radyjka były szczytem techniki i dobrego smaku) utwór „El Condor Pasa (If I Could)” w wykonaniu duetu Simon & Garfunkel. No i zostałem w tym piachu osłupiały z otwartą z zachwytu buzią zadziwiony, że można tak pięknie śpiewać.
Od tej pory ciągnęło mnie zawsze tam, gdzie było słychać muzykę. Gitarę akustyczną wziąłem pierwszy raz do ręki około 15 roku życia, po to żeby nauczyć piosenek, jakie mi się wtedy podobały. Mam na myśli takie utwory jak “Stairway To Heaven” czy “Is There Anybody Out There?”. No I oczywiście starałem się napisać coś własnego. Już wtedy powstał utwór „Run My Hero”, który wykrzykiwaliśmy z kolegami na podwórku. Granie ze słuchu skończyło się w momencie, kiedy usłyszałem transkrypcje gitarowe utworów Jana Sebastiana Bacha. Po prostu utknąłem. Wtedy zaczęło się granie z nut i moja pierwsza gitara klasyczna. Niestety tylko, jako samouk. Potem przyszły ciężkie studia medyczne, a następnie koleiny codzienności w postaci bardzo absorbującej pracy i zdobywania kolejnych stopni specjalizacji. Gitara była wtedy trochę obok, ale w wolnych chwilach starałem się po nią sięgać i nawet do tego trochę podśpiewywać.
Wracając do pytania czy wydarzyło się coś konkretnego, że zacząłem nagrywać muzykę, jako Mr Knee. Myślę, że to był to raczej proces niż coś konkretnego. Po pierwsze wreszcie nadeszła stabilizacja zawodowa i trzeźwe spojrzenie na rzeczywistość, że można nieco mniej pracować. Kiedy pojawia się więcej wolnego czasu ludzie aktywni, a do takich się zaliczam, zaczynają realizować swoje pasje. Po drugie – pojawienie się możliwości nauki w Internecie. Każdy interesujący temat, zarówno pod względem teorii muzyki, jak i praktycznych aspektów grania na instrumencie można teraz znaleźć w sieci. I wreszcie po trzecie i chyba najważniejsze, było to, że postanowiłem kupić swoją pierwszą elektryczną gitarę i bardzo szybko syntezator gitarowy. Miałem już w głowie moje utwory „Run My Hero” i „The Middle One” (pierwotnie Piosenka o Środkowcu). A skoro powiedziało się A… to wystarczyło już tylko kupić interfejs, zainstalować w komputerze DAW i zacząć nagrywać.
W międzyczasie zostałem zaproszony, jako gitarzysta do grania w rockowym zespole Red Tramps i bardzo mi się to spodobało. Mamy na koncie nagraną w studio, profesjonalnie wydaną płytę i pracujemy nad następną. Wtedy zobaczyłem, że moja muzyka jest inna, dość specyficzna i nie bardzo chce się zasymilować z tym, co gra zespół. Wtedy dojrzałem do decyzji, żeby oprócz grania w zespole tworzyć również samodzielnie. A dlaczego Mr Knee? No cóż, po prostu specjalizuję się w operacjach stawów kolanowych. 🙂
Jest Pan miłośnikiem gitary jako instrumentu. Posiada Pan znaczącą kolekcję gitar. Jaki jest początek fascynacji gitarą jako wyjątkowym instrumentem, na którym zaczął Pan tworzyć własne kompozycje?
Jak już wspomniałem, bardzo chciałem nauczyć się zagrać utwór „Stairway To Heaven” zespołu Led Zeppelin i od tego się zaczęło. Prawdziwa fascynacja przyszła jednak wtedy, gdy usłyszałem muzykę Jana Sebastiana Bacha. Zrozumiałem, że gitara nie służy jedynie do akompaniamentu, a jest to wspaniały instrument koncertowy z ogromnymi możliwościami grania polifonicznego. Dodatkowo w mojej muzyce ambientowe pejzaże maluję bezpośrednio z gryfu gitary, także podłączonej do syntezatora gitarowego, ale też do innych syntezatorów. Dzisiejsze możliwości techniczne dają ogromny potencjał do kreowania bardzo bogatych, wielowarstwowych brzmień i to w czasie rzeczywistym. Daje to pole do popisu, aby je zagrać na żywo.
Czy moja kolekcja gitar jest znacząca? Raczej nie. Znaczącą kolekcję to ma Steven Segal. Ja mam tylko kilkanaście gitar. Są wśród nich elektryczne, klasyczne, akustyczne, semi akustyczne, gitara basowa, ukulele basowe i jedna tak zwana silent-guitar. Każda z nich ma swoje zastosowanie i znaczenie. W moich wyborach zakupu nowych instrumentów kieruję się również tym, aby oprócz pięknego brzmienia i zwykłych wyjść do wzmacniacza gitarowego, miały również wyposażenie umożliwiające podłączenie do syntezatora gitarowego lub wykorzystanie gryfu gitary jako kontrolera MIDI.
fot. materiały promocyjne
Pana inspiracje są słyszalne w muzyce, którą do tej pory Pan nagrał, a są wśród nich Pink Floyd, King Crimson, Marillion… Czy byłby Pan w stanie wskazać jeden zespół, która ma na Pana największy wpływ i jest największą inspiracją w Pana twórczym życiu?
Te supergrupy miały duży wpływ na moje postrzeganie dźwięków i moją wrażliwość muzyczną. Jest to oczywiście wycinek i gdybym miał wyliczać inne zespoły lub artystów, musielibyśmy zapisać teraz kilka kolejnych stron wywiadu. Ale skoro mam wybrać jeden zespół, do zdecydowanie jest to King Crimson we wszystkich konfiguracjach, a było ich bardzo wiele przez ponad 50 lat istnienia tego zespołu. Spiritus movens tego zespołu Robert Fripp jest dla mnie guru gry na gitarze zarówno w King Crimson, jak i projektach solowych i innych formacjach, które tworzył. Wspomnę tylko ocierające się o jazz i muzykę klasyczną Robert Fripp String Quintet czy Robert Fripp & The Legue of Crafty Guitarists.
Do tej pory poznaliśmy kilka Pana propozycji, niektóre z nich są częścią minialbumu, który można posłuchać w serwisach cyfrowych. Byłby Pan w stanie wskazać najważniejszą autorską kompozycję, dzięki której stwierdził Pan, że warto wyjść ze swoją muzyką do publiczności?
Moja muzyka, która jest teraz dostępna w serwisach cyfrowych wygląda na minialbum, ale właściwie tworzy całą płytę, którą zatytułowałem „Broken Chain”. Jest to 7 utworów, które wypełniają ponad 44 minuty. Celowo podzieliłem materiał na „side one” oraz „side two”. Jeżeli chodzi o najważniejszą autorską kompozycję, to chyba takiej nie ma, ponieważ każdy utwór, nad którym w danym momencie pracuję jest najważniejszy i już wtedy wiem, że wyjdę z nim do publiczności. Największy sentyment mam do „Run My Hero” i do „The Middle One”, ponieważ progresje akordów, linie melodyczne i zarys tekstów do tych utworów stworzyłem, jako nastolatek.
Ważną częścią autorskiego projektu Mr Knee są teksty. Niektóre z nich powstały 30 lat temu. Dlaczego tak długo czekał Pan na moment pokazania ich szerszej publiczności? A może istniały one już wcześniej w innej, niemuzycznej formie?
Tak, staram się, aby teksty były głębokie, wielowarstwowe i dotyczyły naszych uczuć. Zwykle jakiś moment wzruszenia, wzburzenia czy zadumy nad światem sprawia, że po prostu siadam i piszę. Wiem, że teksty pozostawiają słuchaczom duże pole do interpretacji. Ale o tym, co autor rzeczywiście miał na myśli można się dowiedzieć jedynie w moim studio podczas występów, jakie czasem daję dla przyjaciół i to przy lampce dobrego wina. A do momentu nagrania utworów i potem pojawienia się ich w Internecie muzyka i teksty istniały tylko w mojej głowie.
Czy kolejne poczynania muzyczne sprawią, że będzie Pan koncertował, jeśli tylko pojawi się tak możliwość? W jakiej formie chciałby Pan zaprezentować własną twórczość na żywo?
Tak, mam na koncie kilka występów z moją muzyką zarówno solo, jak i jako suport przed koncertami Red Tramps, gdzie jestem gitarzystą. W moich utworach staram się, aby wykonanie na żywo możliwie blisko przypominało wersje studyjne, jednak rezygnuję z podkładu perkusyjnego i zamieniam utwory na bardziej balladowe i ambientowe. Chciałbym swoje występy poszerzyć o wyświetlanie w tle filmów z teledysków, które powstały do moich wszystkich utworów.
Czy pojawiły się jakieś opinie na temat Pana muzyki, które były dla Pana zaskakujące?
Moja muzyka spotyka się z zaskakująco dobrym przyjęciem. Usłyszałem wiele ciepłych słów od wielu osób. Najwięcej kontrowersji budził oczywiście tytułowy utwór „Broken Chain” zarówno muzycznie, jak i obrazy w teledysku. Utwór jest trudny i atonalny, ale doskonale przemyślany i jestem z niego bardzo dumny. Były też pytania po występach na żywo: dlaczego śpiewam po angielsku? Odpowiedź jest prosta. Nagrywam płytę swoich marzeń, jaką chciałbym mieć w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, a wymarzyłem sobie żeby teksty na tej płycie były w języku angielskim.
Niedawno premierę miał nowy utwór „Angel of Death”. Czy ten utwór jest częścią jakiegoś większego projektu? Czy pokazuje on, w jakim kierunku stylistycznym będzie Pan dalej podążał?
Nie ukrywam, że chciałem żeby „Angel of Death” trącił stylistyką King Crimson i to z różnych okresów tego zespołu. Utwór jest po prostu elementem płyty „Broken Chain”, która w pewnym sensie stanowi całość. Staram się kreować własne brzmienie i styl prowadzenia linii melodycznej, ale sam nie wiem co czas przyniesie i jak moja muzyka będzie wyglądać za np. 10 lat.
Kolejną Pana pasją są wschodnie sztuki walki. Na ile zamiłowanie Karate Kyokushin łączy się z muzyką? Czy można powiedzieć, że sport i muzyka mają u Pana jakieś wspólne (w duchowym sensie) części, które zostały zaznaczone w „Angel of Death”?
Rzeczywiście z różnymi wschodnimi sztukami walki mam do czynienia, jako ćwiczący od piętnastego roku życia. Karate Kyokushin (jest to bardzo twarda i kontaktowa odmiana Karate) zacząłem ćwiczyć przed trzydziestką i do dziś najbardziej mi odpowiada. Na pomysł tekstu do „Angel of Death” wpadłem właśnie na jednym z treningów podczas zaciętej walki, kiedy kosmyk włosów opadł mi na czoło. To była pewna iluminacja, uczucie bardzo silnego i świadomego odczuwania danej chwili, która przerodziła się w uczucie szczęścia. O takich właśnie chwilach w moim życiu traktuje „Angel of Death”. Chociaż ostatnia zwrotka odnosi się do wartości uniwersalnych, do życia pożyciu, czy nawet reinkarnacji. Zarówno w Karate Kyokushin, jak i w mojej muzyce jest więc element medytacji.
Za ostateczny mix i mastering „Angel of Death” odpowiedzialny jest Adam Drath (muzyk zespołu Bajm). Jak to się stało, że Pan na niego trafił i zdecydował się z nim współpracować?
Zanim odpowiem jak się poznałem z Adamem Drathem chciałbym wspomnieć, że pierwsze ścieżki nagrane w moim domowym studio, czyli „Run My Hero” i „The Middle One” zaniosłem do studia Majart, w którym akurat nagrywaliśmy płytę z zespołem Red Tramps. Świetny muzyk i producent Marek Majewski (kiedyś w Osada Vida, obecnie w Acute Mind) wraz ze studyjnym kolegą zajął się w moich utworach aranżacją, nagraniem bębnów i basu oraz wykonał miks i mastering. Bardzo miło wspominam ten czas wytężonej pracy i długie dyskusje na temat: co skasować, co zostawić, a co nagrać jeszcze raz. 🙂
Od dawna wiedziałem o tym, że w moim ukochanym Lublinie jest świetnie studio nagraniowe – BraciaStudio-Adam Drath, a życie samo napisało zaskakujący scenariusz. Z Adamem Drathem poznało mnie właśnie życie i pech – co prawda nie mój, tyko Adama Dratha (nawiasem mówiąc jest on bardzo wysportowaną osobą), bo został moim pacjentem. Na szczęście wszystko skończyło się bardzo dobrze. Miła znajomość pozostała i z kolejnymi utworami „wylądowałem” w BraciaStudio w dobrych rękach muzyka, gitarzysty grupy Bajm.
Kolejną częścią Pana poczynań muzycznych są teledyski, które czytelnie obrazują muzykę. Czy wszystkie klipy powstawały według Pana pomysłów? I jak stało się z klipem do „Angel of Death”, który oddał Pan w ręce Bogusława Zbigniewa Byrskiego?
Tak. Wszystkie teledyski powstawały według moich pomysłów, czasem dość kontrowersyjnych, a sam temat jest bardzo szeroki. Zanim opowiem jak podjąłem współpracę ze Bogusławem Zbigniewem Byrskim muszę wspomnieć, że pierwszy „teledysk” – taką próba czy się uda, nakręciła moja wtedy jeszcze nastoletnia córka za pomocą smatrfona, a ja zrobiłem wizualizacje i sam zmontowałem. Mam na myśli „Run My Hero”. Widać, że to amatorska robota, ale mam do tego duży sentyment.
Prawdziwe teledyski powstały, kiedy podjąłem współpracę z Łukaszem Gorzymem (LFILM Studio). Staram się żeby w moich klipach było dużo symboliki, emocji i sugestywnych scen. W „The Middle One” wpadłem na pomysł, że zagra manekin, który będzie symbolizował przedmiotowe traktowanie kobiet. Scenę odnoszącą się do tekstu utworu, kiedy jego bohaterka budzi się i zostaje w „lodowej krainie” nagrałem już znacznie wcześniej. Nie ukrywam, że w środku zimy, wytarganie manekina w koszuli nocnej na środek kilkukilometrowego, ośnieżonego pola i nagranie scen dronem nie należało do najłatwiejszych. Natomiast w „Broken Chain” zorganizowałem już niezłą produkcję (nie będę opowiadał szczegółów, aby nie zepsuć efektu tym, którzy jeszcze nie widzieli), ale wspomnę o symbolach gdzie bohater chodzi na czworaka w obroży przypięty łańcuchem do psiej budy, a potem wisi na wieszaku w przedpokoju, a jego podobiznę widzimy na banerze wyborczym. W „Angel’s Flight Prelude” opowiadam historię bohatera, do którego specjalnie przylatuje anioł, aby poustawiać mu palce na gryfie gitary, a w scenie finałowej z Ziemi wylatują nuty, zamieniają się w gwiazdy i zostają na niebie układając się w gwiazdozbiory. Tu sekwencje animowane zrealizowali Kornii Tsoi i Olga Vovk. Jestem bardzo zadowolony i dumny ze scen, jakie nagrał Łukasz Gorzym, bo niektóre obrazy to po prostu dzieła sztuki.
Teledyski do „The Middle One (Reprise)” – lekko jazzowej, ambientowej wersji instrumentalnej i do „For Agnieszka” znowu nagrywałem sam, ale tego wymagała sytuacja związana z pandemią. I wreszcie ostatni utwór „The Angel of Death”. Bogusława Zbigniewa Byrskiego poznałem, kiedy reżyserował jeden ze spektakli organizowanych przez Lubelską Akcję Charytatywną (LACh), z którą jestem związany od 2017 roku. LACh to bardzo duża impreza organizowana z rozmachem. Polega na tym, że ludzie ze świata artystycznego, biznesmeni, lekarze, prawnicy i znane w Lublinie osoby przygotowują spektakl teatralny i muzyczny, a dochody ze sprzedaży biletów i różnego rodzaju aukcji są przekazywane na cele charytatywne – głównie na zakup sprzętu medycznego dla lubelskich szpitali. Podczas jednego z takich spotkań Bogusław Zbigniew Byrski dał się namówić do realizacji teledysku „Angel of Death”, co biorąc pod uwagę, że utwór ma 9 minut było nie lada wyzwaniem.
fot. Marta Frąckowiak
Do utworu „Angel of Death” powstały znaczące i niezwykle wymowne grafiki Marty Frąckowiak. Tutaj pomysł współpracy także wyszedł od Pana?
Tak. Zobaczyłem w Internecie teledysk ilustrowany przez Martę Frąckowiak i bardzo spodobał mi się ten styl. Kiedy zobaczyłem stronę internetową artystki już przestało mi się podobać – po prostu wpadłem w zachwyt i natychmiast napisałem maila z propozycją współpracy. Marta Frąckowiak (znana artystka, ilustratorka, grafik i nauczyciel) okazałą się być przemiłą, wyjątkowo otwartą i bardzo profesjonalną osobą. Dziesiątkami maili, jakie wymieniliśmy między sobą, dyskutując o szczegółach grafik i o tym, co mają wyrażać, można by wypełnić pewnie całą książkę. Skoro jest okazja, to jeszcze raz dziękuję Marcie Frąckowiak za jej kreatywność i naszą współpracę.
Jakie są Pana najbliższe plany artystyczne?
Teraz pracuję nad nowym utworem zatytułowanym Angel’s Flight Suite. Będzie to dopełnienie materiału, który już nagrałem. W zamyśle jest to kilkunastominutowa prog rockowa suita o dość zróżnicowanym charakterze. W treści utworu Anioł opowiada, dlaczego przyleciał na Ziemię, aby poustawiać palce na gryfie gitary, bohaterowi z Preludium, a potem zastanawia się czy coś z tego wynikło i czy to miało sens? Kiedy suita będzie gotowa, wtedy przyjdzie czas na wydanie płyty na nośniku fizycznym z bogato ilustrowaną scenami z teledysków i tekstami książeczką. Będzie to pewnego rodzaju album koncepcyjny z materiałem, który już opublikowałem, a suita dopełni całość jako bonus.
Autentyczne co przeczytałem, znam Człowieka od pół wieku. Nie ściemnia opisując ewolucje swoich emocji muzycznych. Nie jest to i nie będzie muzyka dla mas i Artysta chyba nie potrzebuje sukcesu komercyjnego. Dlatego życzę Sukcesu Niekomercyjnego przy udziale emocji każdego słuchacza. Polecam każdemu ta formę medytacyjnej elektronicznej muzyki gitarowej. Będąc na kilku eventach Artysty uwierzcie wie co robi z głębi charakteru i uczuć muzycznych w pełnej oprawie profesjonalnej, jakie dają możliwości aktualnej techniki. Pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że wgłębiając się w Sztukę Kompozycji Dźwięków DrKnee, uczestniczymy w formie zbiorowej kontemplacji ZEN /nie zgłębiając dalej tematu/. Pierwszy utwór jeszcze na tradycyjnym CD kilka lat temu słuchałem w zapętleniu przez ponad pół godz jadąc samochodem do pracy, odkrywając zakamarki za każdym razem. Powodzenia Kleka
Szacun dla tego człowieka, że mu się chce i dąży do celu. Trzymamy kciuki za Ciebie!