„War On Love” to piąty studyjny album Patti Yang, tym razem sygnowany nazwą Patti Yang Group. Jak twierdzi artystka będzie to jej ostatnia płyta nagrana pod szyldem Patti Yang. Poznajcie naszą recenzję tego wydarzenia.
Patti Yang: “Prace nad albumem rozpoczęłam od wyzwania: wyłamać się z rytmu. Zaczęłam poświęcać coraz więcej czasu studiom medycyny starożytnej, nauk ezoterycznych i medycyny dźwięku (…). Tytuł albumu jest refleksją nad obecnym stanem cywilizacji – wykracza poza bariery i granice polityczne, wyznania i systemy władzy. Podsumowuje on raczej dość wszechobecny sabotaż egzystencjalny, nie jako wyrocznia, ale jako przestroga, alarm na pobudkę ludzkości.
Recenzja płyty „War On Love” – Patti Yang (Requiem Records, 2019)
Właściwie należy wątpić, że nowy album Patti Yang „War On Love” to jeszcze polska muzyka. Wokalistka zawsze wyprzedzała wszystko, co działo się na rodzimym rynku, serwując muzykę z innej galaktyki. Podobnie stało się na jej nowej płycie, którą podpisała Patti Yang Group.
Patti pojawiła się w 1998 roku, kiedy to ukazała się jej fascynująca i niepokojąca „Jaszczurka”. Drepcząc gdzieś w okolicach głębokiej alternatywy, jazgotliwej elektroniki, a nawet trip-hopu, stworzyła świetne piosenki, których wszyscy słuchali z niedowierzaniem. To w Polsce można nagrać taką płytę?
Później mocniej eksperymentowała z elektroniką, dodając jej rasowych naleciałości z zachodu, pogłębiając wszystko, co mogło się kojarzyć z syntetycznym brzmieniem. Stworzyła także mocno eksperymentalny projekt Flykkiller. Kolejne jej płyty choć doskonałe, nie zyskały należytego rozgłosu. Oby zmieniło się to przy nowym albumie, bo znów mamy do czynienia z czymś więcej niż tylko zestawem bardzo dobrych utworów.
Tym razem artystka zebrała ekipę światowych muzyków – Chris Mackin, Matty Skylab Jagz Kooner, Martin Craft i Nicolas Vernhes. Nagrywając gdzieś pomiędzy Londynem a Nowym Jorkiem znów uciekła przewidywalności, uderzając we wrażliwość, do której mało który artysta potrafi aż tak głęboko sięgnąć. Ta płyta grzebie w naszych niepokojach, lękach, ale też oddaje w niektórych momentach specyficzny rodzaju spokoju, a nawet większego wyciszenia. Ten album to ogromna eksplozja wieloznaczności, niedopowiedzeń i artystycznego wyzwolenia.
Ta wolność spowodowała skręt w zupełnie zaskakujące rejony. Tym razem niemal stroniąc od elektroniki stworzyła album przesycony barwami żywego grania, zaawansowanymi brzmieniami gitarowymi, często przestrzennymi, nieco brudnymi, tworzącymi niepowtarzalny klimat.
Poza tym Patti jest mistrzynią wyzwalania melancholii. Ona pojawia się dosyć często, ale nie tworzy dołujących melodii. Wręcz przeciwnie. Oprócz wspomnianego pozornego spokoju, istnieje nadzieja, a nawet znajdziemy miejsce na odrodzenie. Jakby po wielkim atomowym zrywie muzycznym przyszedł czas na pojawienie się czegoś nieskażonego przeszłością. I to także ma swoje podwójne znaczenie. Można to odnieść w ogóle do twórczości artystki, która tym albumem zamyka pewien rozdział jako Patti Yang.
W tych ciemniejszych momentach rodzi się piękno („Grace Me”), choć zanim ono się zjawi musimy zmierzyć się z pewnego rodzaju trwogą („Technicolor Dream”) i emocjonalnym zagubieniem („Comfortably Wrong”). Pewnie znajdziemy w tym też problemy współczesnego świata, ale nie podane w konkretnych przykładach, a raczej bardziej oględnym poruszeniu.
Coś pomiędzy mrocznym dokonaniom Goldfapp, a zespołem The War On Drugs, z wrażliwością Kate Bush, a może nawet Dave’a Gahana? Skojarzenia bywają różne.
Te piosenki głęboko dotykają, a przez to zwyczajnie coś nam robią. Warto po nie sięgnąć, bo Patti dociera tam, gdzie współczesna polska alternatywa boi się zaglądać. „War On Love” to dzieło nie tracące swojej mocy przez długie lata. Z pewnością można to ogłosić już teraz, kilka dni po premierze tej płyty. Tylko szkoda, że nie będzie koncertów. Wielka szkoda.
Łukasz Dębowski
fot. materiały promocyjne