Lor to grupa stworzona przez cztery utalentowane i umuzykalnione dziewczyny z Krakowa: Julię Skibę (pianino), Paulinę Sumerę (teksty), Jagodę Kudlińską (śpiew) i Julię Błachutę (skrzypce). Serca słuchaczy zdobyły subtelnym songwritingiem inspirowanym muzyką folkową. Mieliśmy okazję zadać kilka pytań zespołowi.
Mimo bardzo młodego wieku, mają już za sobą koncerty w całej Polsce, w tym na scenach takich festiwali, jak Open’er, OFF czy Orange Warsaw. Debiutancki album „Lowlight” stanowi kontynuację drogi obranej od samego początku. To 15 utworów przepełnionych delikatnymi, poetyckimi melodiami fortepianu i skrzypiec. Historie zawarte w tekstach traktują o miłości, przyjaźni, poczuciu straty czy smutku. Powołane do życia przez subtelny śpiew Jagody Kudlińskiej i towarzyszącego jej chórku dopełniają całość „Lowlight”.
fot. materiały promocyjne
Debiutancki album tworzy się całe życie, u Was zajęło to prawie 4 lata. Jesteście zadowolone z efektów? I dlaczego tak długo to trwało?
Trochę kazałyśmy na ten album czekać, to fakt. Początkowo w całym tym okresie oczekiwania byłyśmy bardzo sfrustrowane i naprawdę się niecierpliwiłyśmy, ale teraz wiemy, że chociaż musiałyśmy trochę „pocierpieć”, to wiemy, że materiał zdecydowanie na tym skorzystał. Dzięki temu jesteśmy zadowolone z tego, co zrobiłyśmy i wydaje nam się, że odbiorcy też to słyszą.
Skąd w Was, tak młodych dziewczynach, tyle wrażliwości? Utwory przesiąknięte są nią na każdym kroku.
To jedno z tych pytań, na które ciężko odpowiedzieć. Prawdopodobnie to, jakiej muzyki słuchałyśmy właściwie od najmłodszych lat, ma największy wpływ na kształt tego, co teraz od nas wychodzi. Poza tym, zupełnie nie traktowałybyśmy wrażliwości jako własności, która wzrasta w człowieku wraz z wiekiem.
Czy klasyczne podejście do piosenki, to efekt Waszego wykształcenia i zainteresowań? Dlaczego uciekacie w muzyce od nowoczesnych elementów?
Zdecydowanie. Od dziecka chodzimy do szkół muzycznych, uczymy się gry na instrumentach, teorii muzyki, nasze życie jest właściwie wypełnione muzyką klasyczną. To, jak zaczęłyśmy pisać piosenki, nie było żadnym celowym zabiegiem odejścia od elektroniki. Po prostu – nie umiałyśmy tego robić, zresztą nadal nie umiemy. Ale miałyśmy fortepian i skrzypce, więc korzystałyśmy z tego, co miałyśmy.
Nie dość, że tworzycie muzykę, to także chodzicie do szkoły. Jak znalazłyście czas na wspólne próby czy nagrania, tak żeby to wszystko tworzyło spójną całość?
Prawda jest taka, że to nie jest aż tak trudne, jakim może się wydawać. Jeśli się czegoś naprawdę chce, to da się wszystko zorganizować tak, żeby pogodzić ze sobą poszczególne obowiązki i może sporadycznie nawet znaleźć odrobinę czasu dla siebie, żeby pograć w Simsy.
W jaki sposób udało Wam się nawiązać współpracę z Michałem Przytułą, znanym producentem muzyczny, mającym w swoim dorobku pracę z Kayah, Reni Jusis czy Kortezem?
O Michale powiedzieli nam nasi managerowie. Że jest, że przesłuchał demo i że ma ochotę zająć się tym albumem. Strasznie się ucieszyłyśmy, ale, oczywiście, miałyśmy masę obaw, bo jednak jego poprzednie projekty znacznie różniły się od naszego. Ale gdy tylko dostałyśmy od niego wstępną rozpiskę aranżacji, która praktycznie dokładnie pokrywała się z tym, co było w naszych głowach, stałyśmy się spokojne. Słusznie zresztą, bo współpraca z Michałem była niesamowicie przyjemna i bardzo otworzyła nam oczy.
Jaki styl pracy przyjęłyście przy tworzeniu „Lowlight”? Pierwsze powstawały teksty czy warstwa muzyczna? A może wszystko to działo się w naprzemiennie?
Z każdą piosenką było inaczej, ale zazwyczaj pierwszy zarys muzyczno-tekstowy powstaje w jednym pomieszczeniu, z czym potem zostawiamy się i spotykamy dopiero, gdy obie są gotowe. Wtedy przychodzi czas na ewentualne zmiany i zbudowanie partii skrzypiec.
Wszystkie utwory na płycie są świetne. Na pewno jednak każda z Was podchodzi do tego materiału inaczej. Czy macie swoje ulubione kompozycje na tej płycie?
Z płytą jest trochę tak, że traktuje się ją jak dziecko i wybranie jednego utworu, to jakby powiedziało się „najbardziej w moim dziecku lubię jego kolana”. Ale tak, niestety mamy swoje ulubione. Naszym zdecydowanym wspólnym faworytem jest otwierające album „Bonum”, szczególnie lubimy też „Cinnamon”, „The Girl with the Flaxen Hair”, „Ribbon” i „Machinarium”.
Można mieć wrażenie, że w Waszych piosenkach zostawiacie duży margines dla słuchacza. To on ma szeroką przestrzeń do odnalezienia się w nich. Czy takie było jedno z założeń nagrywania tych utworów?
Chyba dla każdego artysty bardzo ważne jest to, by odbiorca w jakiś sposób rezonował z jego twórczością – nie tylko w muzyce. Fakt, że nasi słuchacze znajdują dla siebie przestrzeń w naszych utworach jest zdecydowanie najlepszym komplementem, jaki możemy dostać jako twórcy.