„Nauczyliśmy się być wydawcami” – Miętha [WYWIAD]

Czwarty album zespołu Miętha to istna mieszanka stylów i gatunków, zamknięta w 37 minutach. Z okazji premiery “Mięthliku” mieliśmy okazję spotkać się z zespołem, który zdradził nam nieco więcej na temat grania koncertów, swojego podejścia do TikToka, czy bycia “szczęśliwą maszynką do nierobienia pieniędzy”. Zapraszamy do lektury.

fot. Dominik Czerny

Pierwszy koncert z trasy gracie w klubie Jassmine w Warszawie. Dosyć mało hiphopowe miejsce.

AWGS: Tak, natomiast jest tam wybitna akustyka. To chyba najlepiej brzmiący klub w Polsce, a na dodatek prowadzony przez naszego serdecznego przyjaciela Grzesia Dworakowskiego. To będzie dla nas bardzo rodzinna atmosfera. Grzesiu to solidna firma i złoty człowiek.

Skip: Tak naprawdę chcieliśmy tam zrobić koncert już jakoś 1,5 roku temu i w końcu będziemy mogli to uskutecznić. To dopiero za niecałe 2 miesiące, ale już teraz zapraszamy.

Ok. To w takim razie opowiadajcie, jak się czujecie po wydaniu płyty? Jest ulga, czy raczej jesteście nakręceni, by jak najbardziej ją wypromować?

A: Przez pierwsze dwa tygodnie każdy trochę zniknął do swojego świata. Do momentu wydania płyty każdy z nas tyrał, żeby dowieźć ją w jak najlepszej formie. Na pewno kosztowało nas to sporo energii.

S: Ja tylko wydaliśmy płytę to ja oczywiście rzuciłem się w wir remontowania mieszkania, ale to w takim trybie, że co drugi dzień byłem w Castoramie. Dziękowałem wtedy Oskarowi, że to on ogarnia tematy, bo ja byłem kompletnie wyłączony. Natomiast trzeba było trochę odpocząć po wydaniu płyty.

A: Tak, trzeba było, ale teraz już nie ma czasu na odpoczywanie. Chcemy promować płytę i lecieć dalej z tematami. Teraz jeszcze grudzień będzie lekko rozlazły, ale już od stycznia wracamy do naszego normalnego trybu.

To było bardziej zmęczenie fizyczne czy umysłowe?

A: Tak naprawdę jedno i drugie, ale to zwłaszcza ogarnianie wszystkiego dookoła muzyki było dla nas wymagającym przedsięwzięciem. Koordynowaliśmy dosłownie wszystko, od księgowości czy outsourcingu po dosłownie wszystkie koncepcje wizualno-artystyczne i zatrudnianie odpowiednich ludzi do zrobienia danej rzeczy.

S: Trzymaliśmy też deadline’y, czy rozliczaliśmy się z ludźmi na podstawie odpowiednich umów, które musiały być też dobrze sformułowane od strony prawnej.

A: To zajmuje tyle czasu, że tak naprawdę samo tworzenie muzyki to jest 5-10% całego przedsięwzięcia.

S: Kiedyś mówiliśmy, że 20%, a teraz powoli schodzimy do 10%, ale i z tym może być ciężko.

A: Wygląda to jak wygląda, ale nie ma za bardzo innej drogi. No, chyba, że jesteś znanym bananem z TikToka, to może wtedy jest łatwiej.

S: Odpowiedź jest jedna. Hajs ułatwia wszystko. Możesz wtedy zatrudniać ludzi, którzy zdejmują ci z barów wiele rzeczy.

 

Nikt nie mówił, że jak chcesz zostać muzykiem, to musisz być też ogarniaczem, nie?

S: No właśnie! Nikt tego nigdy nie mówił… Natomiast nazwałbym to robieniem wszystkiego co się da, żeby nie robić nic innego niż muzykę. To jest po prostu cena tego, że chcemy utrzymywać się z muzyki.

A obaj jesteście typem takiego ogarniacza?

A: Jak nam zależy, to ogarniamy, a że nam zależy bardzo, to ogarniamy wszystko co trzeba. Czy idzie nam to naturalnie? Zdecydowanie nie…

S: Ja kocham nic nie robić, ale jak jest misja, to zawsze w pełni się angażuję.

A: Prokrastynację uprawiamy bardzo często. Natomiast pilnujemy i poganiamy się nawzajem i to jest duży plus tego, że działamy we dwóch. Zaoszczędziło nam to masy błędów i pewnie jakiś rok z życia.

S: Jak jedna osoba zamula, to druga ją pogania lub ogarnia za nią.

Natomiast Wasz proces singlowania tej płyty był dość długi jak na te czasy. Aktualnie w rapie raczej to nie występuje.

A: Zacznijmy od tego, że w ogóle aktualnie nie ma czegoś takiego jak słuchanie płyt. Ludzi nie obchodzi twój album, tylko to, że masz np. śmieszny numer znany na TikToku, bo wtedy ktoś go może doda do playlisty. Trochę nie ma sensu wydawać i promować płyt za szybko. Bardziej opłaca się wydawać pojedyncze numery, ale częściej.

Sama forma płyty jednak daje np. poczucie zamykania pewnych etapów.

A: To prawda, a jest to też dla nas zawsze fajne miejsce do wrzucania tzw. easter eggów. Na „Mięthliku” nazwa zespołu przechodzi w tytuł albumu, a np. przy „Audioportrecie” były różne litery ukryte w tekście.

S: Tak, a później te litery układały się w zdania. Wychodziła z tego definicja mięty po łacinie. Slangi typu „Mięta to wolność” itp. Mega zajawa.

A: Przy okładce „Mięthliku” pomagała nam niezawodna Beata Barakus. Znaczy pomysł okładki był nasz, bo to my wymyśliliśmy sobie, że chcemy mieć furę w studio mniej więcej na jednolitym tle. Natomiast cała realizacja, dowiezienie czy nawet sam kolor okładki to już wyłącznie zasługa Beaty. I to są właśnie takie rzeczy, których musieliśmy się nauczyć, czyli ogarniać tak naprawdę wszystko, nawet te drobne sprawy. I to jest fajne, bo jesteśmy bardziej kompletnymi artystami i to na każdej płaszczyźnie. Teraz jakby bardziej kontrolujemy wszystko, co wychodzi spod naszego szyldu. To bardzo fajne uczucie.

S: Po prostu nauczyliśmy się być wydawcami.

Płytę robiliście ponad 2 lata. Ciężko byłoby mi uwierzyć, że nie pojawiły się żadne momenty zwątpienia.

S: Wiadomo, były momenty trudne, natomiast nigdy nie mieliśmy czegoś takiego, że zastanawialiśmy się, czy jest sens to dalej robić. Zawsze było parcie do przodu i nigdy nie przeszło nam przez myśl, żeby przestać to robić. Były momenty, w których się złościliśmy na siebie, mieliśmy się trochę dość, nie dogadywaliśmy się, czy po prostu nie było weny, ale nigdy nie było tak, że chcieliśmy z tym skończyć.

A: W tym akurat jesteśmy najlepsi. W robieniu muzy. Gdyby z tego były pieniądze, to byśmy przylecieli na ten wywiad helikopterem. Niestety, to tak nie działa. Dzisiaj trzeba umieć się sprzedać. Kontent już nie jest tak ważny dla większości słuchaczy. Może dla naszych na szczęście jest ważne to co tam wyprodukowaliśmy na płycie, ale biorąc pod uwagę to, co jest dzisiaj najbardziej popularne, to raczej nie są to jakościowe rzeczy. My natomiast jesteśmy lepsi w tych mało opłacalnych rzeczach.

S: Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwą maszynką do nierobienia pieniędzy.

 

fot. okładka płyty

A z drugiej strony taki TikTok chyba już nie jest aż taki trudny do ogarnięcia, bo już prawie wszyscy w to powchodzili.

A: Zbyt trudny na pewno nie jest, ale trzeba to bardzo namiętnie robić, łapać się trendów i być po prostu TikTokerem. Dodatkowo, żeby to się udało, to musisz to robić z odpowiednią jakością i namaszczeniem. My byśmy chyba bardziej cierpieli, gdybyśmy zmuszali się do robienia tiktoków nie na swoich zasadach. Tak naprawdę jesteśmy od robienia muzy, więc jak ktoś ją polubi i będzie chciał uczestniczyć w tym całym przedsięwzięciu, przychodzić na koncerty i ogólnie nas wspierać to super. Inaczej to nie ma sensu, bo nie po to zaczęliśmy to robić, żeby teraz nagrywać tiktoki gdzie np. tańczymy. Mamy oczywiście TikToka, ja tam przez ostatnie trzy miesiące prawie codziennie coś wrzucałem. Różne rzeczy. Raz lepsze, raz gorsze, tak po prostu sobie uploadowałem rzeczy dla zajawki. Nie mamy natomiast tego influencerowego podejścia. Nie ma w tym miłości. My kochamy robić muzę, grać koncerty i to właśnie tutaj chcemy przekraczać granice i dawać z siebie wszystko. To jest nasze medium. Nie mamy też oczywiście nic przeciwko temu, jeżeli ktoś wykorzystuje np. TikToka do promocji swojej muzyki.

S: Wiesz dlaczego mamy tak duży problem z TikTokiem? Bo to jest medium, który nie niesie za sobą żadnej wartości. Totalnie nic mądrego nie da się tam przekazać, ani wyłapać. Moim zdaniem oczywiście. Nie wiem, może algorytmy nie podrzucają mi po prostu rzeczy, które powinny do mnie trafić. Jeżeli byśmy w tym momencie zaczęli wrzucać na TikToka np. motywujące gadki do jakiejś fajnej gierki, bo w opór jest takich kanałów, to myślę, że jakoś by to poszło. Natomiast czy by nam to jakoś pomogło? Raczej nie.

A: Też jest coś takiego, że nawet jak masz jakiegoś jednego dużego virala, to ciężko finalnie przekierować tych ludzi, żeby faktycznie przyszli na koncert czy kupili płytę. To jest zupełnie inny odbiorca. Taka Bitamina np. nie miała ani jednego teledysku przez długi czas, a ich najpopularniejszy utwór „Dom” do dzisiaj jest tylko w wersji audio i na YouTubie natrzaskał ponad 20 milionów wyświetleń. Mają oni po prostu oddanych fanów, którzy potem także przychodzą na koncerty. Mają takich swoich miłośników i o to nam tutaj chodzi, a nie o robienie kariery na TikToku, by potem móc robić posty sponsorowane. To są takie dodatkowe rzeczy, które może kiedyś same wyjdą, ale bez sensu się na nich skupiać kosztem jakości muzyki. Nie zależy nam też tak bardzo na docieraniu do ludzi, którzy nas nie lubią lub których nie obchodzimy. Chcemy dotrzeć do ludzi, którym będzie się podobać nasza muzyka.

S: Z tego co zauważyłem to artyści, którzy osiągnęli mniejszy bądź większy sukces dzielą się na dwie grupy. Jedni mają bardzo, ale to bardzo dużo słuchaczy, którzy czasami są nawet tylko na pięć sekund, czasami na jeden utwór, ale jak jest ich naprawdę bardzo dużo, to się to zaczyna wyświetlać wszystkim. Drugą grupą są artyści, którzy nie mają aż tak dużego grona słuchaczy, ale są oni im mega oddani. To jest nawet czysta matematyka. Mając tysiąc osób, które przesłuchują twojej piosenki tylko raz to masz finalnie tysiąc odtworzeń, a jak masz sto osób, które przesłuchują jej dwadzieścia razy to już jesteś na plusie. Trzeba wybrać, czy grasz w numbers game, czy stawiasz na jakość. Będziemy próbować łapać jak najwięcej osób do siebie, bo jest wtedy szansa, że z tego np. tysiąca osób z dziesięć z nami zostanie. Głównym celem natomiast jest pielęgnowanie i trzymanie przy sobie tych osób, które już z nami są.

Finalnie jedna jak i druga opcja może dać podobne wypełnienie klubu podczas koncertu. Właśnie, a Wy jak zamierzacie zagrać Wasz koncert? Będziecie grać repertuar z płyty 1 do 1, czy jednak postawicie na nowe formy?

A: U nas nic nie ma jest normalnie i w przypadku koncertu ma to idealny przełożenie. Coś tam się będzie działo, ale jeszcze nie możemy mówić za bardzo co, bo oficjalne próby są jeszcze przed nami. Na pewno zrobimy lekki remanent i będziemy upgrade’ować nasz performance.

 

Jak będzie wyglądał Wasz koncertowy skład?

A: Ja jestem akurat bębniarzem, więc gram na perkusji w naszym zespole. Mamy także wybitnego klawiszowca jazzowego Miłosza Olejnickiego, naszego przyjaciela producenta Alberta Kolarza, który będzie grał na basie, a także gitarzystę Aleksandra Suwarskiego.

S: No, a tak się składa, że ja też gram na wokalu w tym zespole.

Z całym szacunkiem dla tych wszystkich osób, które z wami grają, ale czy nie łatwiej i taniej byłoby zagrać koncert z kompa?

A: Oczywiście, że tak. I niestety też można by powiedzieć, czy ktoś by zobaczył jakąś różnicę, czy ktoś by płakał, gdyby nie było żywego zespołu? Najprawdopodobniej by nie płakali, ale to są te takie małe, drobne rzeczy, bo równie dobrze można np. wrzucić płytę bez okładki. Nam po prostu zależy, więc się staramy. Próbujemy dowieźć dobry, jakościowy produkt od początku do końca. Nie ma u nas lipy. Czasami oczywiście gramy w wersji karaoke, że stawiamy laptopa i mikrofon i to też lubimy, ale jest to co innego, jak masz zgrany zespół, który nieskromnie powiem, że jest po prostu bardzo dobry. Nikt nam chyba nie podskoczy, a zwłaszcza po ostatnich próbach.

Mało spotykane podejście w czasach, gdy na polskiej scenie coraz częściej występuje feeling zobojętnienia lub robienia rzeczy po najmniejszej linii oporu. Wrzucanie albumów bez okładek, czy granie koncertów z laptopa i z oryginalnymi wokalami.

A: No to jest straszne, że słuchacze się z tego cieszą, bo trochę jakby wtedy wspierają takie inicjatywy. Znaczy ja nie mam nic przeciwko, jak im się to podoba, to niech sobie to robią, grają itd. Natomiast ja chcę dotrzeć do słuchacza, który przyjdzie i powie – „Jezu, oni mają cały zespół. Boże, jak to brzmi. Musiało ich to kosztować masę pracy, ale efekt jest wow. Nie widziałem czegoś takiego na koncercie.” Mi bardziej na tym zależy, niż żeby ktoś przyszedł na jedną piosenkę z TikToka, która zostanie wypuszczona z kompa.

S: Myślę, że idealnie to ująłeś już na samym początku. Czy ktoś by płakał, jakby nie było zespołu? Pewnie nie. Ale czy ktoś to doceni, jak będzie zespół? Ktoś tak, parę osób może to oceni. I tyle. My to i tak robimy dla siebie.

Właśnie, bo wtedy też Wasz feeling jest po prostu lepszy na scenie.

S: Dokładnie tak. Dla mnie natomiast to był mega challenge w ogóle granie z zespołem. Wszystkich wyczuć, dogadać się z innymi. Mega hardcore.

A: Tak naprawdę nauczyliśmy się tego od Vito Bambino, który ma super zespół. Gdy oni wychodzą na scenę, to widać, że są zgranym zespołem np. koszykówki. Każdy ma swoją rolę i totalnie wszyscy grają do jednego kosza.

S: I wyobraź sobie, że tak jak np. graliśmy trasę razem, to inaczej by to wyglądało jakbyśmy grali karaoke, a co innego jak tam jesteśmy z bandą. Nikt nas nie postrzega jako chłopców, którzy grają support, ale jako pełnoprawny zespół, który gra przed innym zespołem. Tak prezentujący się zespół trochę zmienia – optykę, sound, wszystko.

A: Myślę, że niedługo słuchacze trochę zmienią podejście, bo po prostu im się znudzi słuchanie na festiwalach muzyki puszczanej z kompa.

S: A według mnie to będzie tylko gorzej. Już jesteśmy na etapie, gdzie ludzie nie mielą dłuższego attention span niż 15 sekund.

 

fot. Dominik Czerny

Mówiąc natomiast o samej płycie, to wy też macie na niej bardzo zróżnicowany styl. Jest hip-hop, trap, pop czy nawet alternatywa. Nie pasuje to do aktualnego świata, gdzie wszystko ma swoją szufladkę.

S: Jest taka playlista na Spotify, która nazywa się “Altrap”. Zawsze nas na niej umieszczają i finalnie wydaje mi się, że w jakiś sposób to dobra kategoria na zdefiniowanie naszych poczynań.

A: My też nie poświęcamy za dużo czasu na rozkminianiu tego, w jakim gatunku tworzymy. Robimy swoje i tyle.

A gdy finalizowaliście ten album to dużo utworów odrzuciliście?

S: Trochę. Nie aż tak dużo, ale były ze trzy numery, które odpadły.

No to tak jeszcze na koniec. Jak wpadliście na pomysł, żeby nazwać album “Mięthlik”?

S: Nazwaliśmy go tak dlatego, że są na nim różne podgatunki muzyczne, a w międzyczasie zaczęliśmy atakować ich kolejne odłamy. Tu jakiś jersey, tu bardziej softcikowy house’ik, później jakaś gitara. “Drift Car” na totalnej przewózce, odważny “Naszyjnik”, a potem nagle… “FIU” po angielsku z brzmieniem starej gitary. Oskar w ogóle uratował ten numer i nie pozwolił mu zginąć w odmętach szuflady. Trochę go jedynie później przypudrowaliśmy i oto jest. Propozycję tytułu “Mięthlik” rzuciłem zanim jeszcze powstała do niego ta cała ideologia. Poniekąd chodzi o rozstrzał stylistyczny na płycie, lecz przede wszystkim to słowo idealnie opisywało pewien okres naszego życia. Mega dużo się wtedy u nas działo, wiele rzeczy się zmieniało i wszystko było takie… No, więc jest to idealny tytuł na okres czasu, jak i na sam album.

Rozmawiał: Mateusz Kiejnig

Leave a Reply