„Tokio Hotel” to debiutancki album Szymiego Szymsa, który został wydany nakładem QueQuality na przełomie czerwca i lipca bieżącego roku. Poznajcie naszą recenzję tego wydawnictwa.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Tokio Hotel” – Szymi Szyms (QueQuality, 2020)
Utworami „Yakuza” i „Piri piri” wydanymi w 2019 roku i stworzonymi wspólnie z OsaKą zdobył sobie sympatię wielu słuchaczy polskiej sceny hip-hopowej. W 2019 roku wydał także swoją debiutancką płytę „Staype” za sprawą wytwórni InDaHouse, a już pod koniec czerwca 2020 roku dostaliśmy od Szymiego pierwszą płytę wydaną w barwach QueQuality pt. „Tokio Hotel”.
Najnowsze wydawnictwo 24-latka opiewa w liczne zwierzenia z trudnych przeżyć. W tekstach doszukamy się wzmianek o bezsenności, licznym paleniu marihuany, nie braniu narkotyków czy o braku kontaktu z ojcem. „Tokio Hotel” to album o Szymonie z Koszalina, którego marzeniem było zostać raperem i wydać swoją legalną płytę. Na równym poziomie jego priorytetów mogłyby się znaleźć także podróże, gdyż raper chyba po prostu z zamiłowania planuje ich bardzo dużo (o czym usłyszycie w tekstach). Znajdziemy tutaj naprawdę dużo osobistego materiału podanego na estetycznej tacy przez Szymiego ubranego jednak nie pod krawatem, a w dresach/jeansach, casualowej koszulce i wytartych adidasach.
Mimo, iż na albumie znajduje się dużo przyjemnych melodii i sampli to daleko mu do posiadania podniosłego charakteru. Szymi zarzuca lokalnym rapem, zaprasza rapowych gości (np. OsaKa, Tymek, Przyłu), a sam w większości wykorzystuje tematykę typową dla hip-hopowych wydawnictw. Nie bez znaczenia pozostaje sama barwa głosu jak i styl rapowania, które są kartą przetargową tego krążka.
Nie da się ukryć, że Szymi jest utalentowany, a talent podpiera ciężką pracą nad swoim warsztatem tekstowym jak i wokalnym. Problem jest taki, że jest on niestabilny jeśli chodzi o jakość. To zapewne kwestia doświadczenia oraz testowania metodą prób i błędów. Zabawne natomiast jest zestawianie na jednym krążku tak ambitnych numerów jak „Oxymoron” czy „Koją” ft. Przyłu z utworami brzmiącymi bardzo nijako jak „Kirigakure” czy „Zabij mnie”. Album to weryfikacja twórczości Szymona, tego na ile jest on wstanie utrzymać narzucony sobie poziom oraz o jak wielu sprawach i rzeczach jest w stanie napisać publicznie.
Z tekstów jesteśmy w stanie wychwycić dużo informacji. Mowa jest tutaj o lojalności wobec swoich ludzi, wdzięczności wobec osób, które mu pomogły, o tym, że czuje się raperem tylko na koncertach czy o tym, że nie lubi innych raperów. Dodatkowo z całości materiału wynika, że Szymi to uczuciowy introwertyk, który wiele rozmyśla. Nie obce są mu też zwroty typowe dla hip-hopowego gatunku, jak wspominanie, że wiele razy zawiódł się na ludziach czy jakim autem się porusza. Nawet jakbyście nie wychwycili tego za pierwszym razem to słowa „honda civic” padają w tekstach bardzo często. Podobnie jest ze słowem „tarantula”. Dla Szymona charakterystyczny stał się także zwrot, że jego ludzie oraz bliscy chodzą w koszulkach z jego logiem. Słysząc tę frazę co chwile ciężko jest się nie uśmiechnąć, gdyż nadany mu został zbędny patos.
Album w większości posiada klimatyczny podkład muzyczny, czasami lekko przesadzony, lecz nie na tyle ważny na tym albumie, by się w niego zagłębiać. Trochę za mało tutaj urozmaiceń jeśli chodzi o same instrumentale, ale także ich role w poszczególnych utworach. Pierwsze skrzypce zawsze gra wokal Szymona, czasami zbyt emfatyczny, czasami jedynie konwencjonalny, a niekiedy idealnie wpasowujący się w koncepcję utworu.
Jak śpiewa Szymon: „Jestem wiele winien temu światu” i według mnie tym albumem odkupił sobie tych win niestety jak na lekarstwo. Nie bagatelizujmy jednak osoby samego Szymiego czy albumu „Tokio Hotel”. Raper ma szanse ma stworzenie naprawdę dobrego materiału, gdy nadal będzie pracował nad swoimi umiejętnościami. Przekonaliśmy się także, że artysta ma nosa do dobierania gości na krążek. Wszyscy, którzy pojawili się na wydawnictwie dograli jakościową zwrotkę, a jednocześnie zgrali się z dynamiką wokalu Szymona.
Obecne wydawnictwo doskonale sprawdziłoby się jako EP-ka. Z dwunastu utworów wyrzuciłbym pięć, a wtedy taka EP-ka mogłaby oscylować wokół maksymalnej oceny.
Mateusz Kiejnig