Kto kryje się za projektem nixes i co usłyszymy na ich „debiutanckim” krążku, o tym w dzisiejszej recenzji. Jedno jest pewne, fani Ani RUSOWICZ mogą być zadowoleni, bo powstał jeden z ciekawszych albumów minionego 2017 roku.
Początkowo projekt Nixes owiany był mgłą tajemnicy. Każdy miał oceniać piosenki, nie przez pryzmat postaci za nim stojących. Już wtedy okazało się, że ich muzyka zyskała dobre recenzje.
Recenzja płyty „Nixes” – nixes (Wydawnictwo AGORA, 2017)
Płyta pt. „Nixes” to nowy rozdział w twórczości Ani Rusowicz, która odkrywa inne spojrzenie na własne muzyczne fascynacje. Album powstał jednak we współpracy z wcześniejszym producentem Kubą Galińskim i mężem Hubertem Gasiulem.
Okazuje się, że nie pozbywając się zupełnie własnej charakterystyki muzycznej, można stworzyć coś nowego. Owszem ten krążek nie jest podobny do solowych dokonań wokalistki. Jednak trzeba zaznaczyć, że niewspółczesny sznyt muzyczny i pewna wrażliwość ciągle przebijają się na pierwszy plan.
Mówią o swojej muzyce, że teraz tworzą „neo hippie”. Doszukując się wyjaśnienia tego terminu, można wskazać, że „hippie” to ten niedzisiejszy, nieco zamglony rock oparty na lekkiej psychodelii. „Neo” to już raczej odniesienie do elektroniki, która tworzy klimat tego albumu.
Nie ma to jednak nic wspólnego ze współczesnym graniem elektronicznym. Raczej to staromodne syntezatory, które zapędzają się aż do lat 70. Owszem całość prezentuje się świeżo, bo Kuba od lat potrafi zaszczepiać staromodne muzykowanie, z dzisiejszym popem.
Dla wielbicieli muzyki popularnej ta płyta będzie zbyt trudna, pomimo, że znajdziemy tu kilka ładnych i łatwo przyswajalnych muzycznie momentów. Jednak jej zamierzchły koloryt będzie budził raczej fascynacje wśród poszukiwaczy czegoś innego.
Być może „Nixes” ukazał się już nieco za późno, bo podobne projekty istnieją na światowym rynku muzycznym od lat. Jednak na naszym podwórku, to ciekawe zjawisko, które w ostatnich czasach nie miało swojej kontynuacji w takiej właśnie formie.
Jeżeli chcielibyśmy doszukiwać się elementów wspólnych z tym, co Ania Rusowicz robiła wcześniej, to „Missing At Sea” będzie budził największe skojarzenia z big-bitowymi i jednocześnie psychodelicznymi naleciałościami.
Bardziej interesujący wydaje się jednakże nieco rozjechany muzycznie na żywych bębnach, jeden z najbardziej żywiołowych kawałków pt. „Galaxy Sounds”.
Bardzo dobrze wypada jeden z melodyjniejszych na płycie, trącący duchem retro „Hole In The Universe”. Zachwyca rzadkością muzyczną „Circles”.
Trzeba też nadmienić, że wokal Ani nigdy nie prezentował się podobnie. Miarowy, nieco wycofany, delikatniejszy, starannie prowadzony staje się nierozerwalną częścią tej płyty.
To niezwykle interesująca propozycja, która zachwyci poszukiwaczy nowych doznań, ale z sentymentem patrzących w przeszłość. Wysoka jakość, która warta jest swojej uwagi.
Łukasz Dębowski