„Teraz staram się grać prosto, ale wciąż postpunkowo” – John Porter [WYWIAD]

Album „Helicopters” zespołu Porter Band wiele namieszał w polskiej muzyce rockowej w 1980 roku, teraz powraca w odświeżonej, zremasterowanej z oryginalnych taśm wersji. O historii powstania tej płyty, ale też o dzisiejszej potrzebie tworzenia, mieliśmy okazję porozmawiać z Johnem Porterem.

fot. Oskar Szramka

Z okazji jubileuszu albumu „Helicopters” doczekał się on nowego wznowienia. Jak 45 lat temu podchodził Pan do tworzenia?

Wtedy wszystko było bardziej spontaniczne. Nigdy nie myślałem, że będę muzykiem w sensie zawodowym. Po prostu spotkałem odpowiednich ludzi, którzy skierowali mnie do Marka Jackowskiego. Poznałem jego i Korę, zaczęliśmy razem grać – tak zaczęła się moja przygoda z muzyką. Po dwóch latach każdy z nas zaczął jednak myśleć o muzyce inaczej – pojawiło się napięcie, bo wszyscy nabraliśmy większej pewności siebie w śpiewaniu. Przestaliśmy chcieć wykonywać nawzajem piosenki, które każdy z nas tworzył, i nasze drogi musiały się rozejść. Szkoda, że z okresu, gdy grałem w zespole Maanam Elektryczny Prysznic, nie zachowała się żadna płyta, bo wtedy te utwory cieszyły się dużym powodzeniem. Nagrywaliśmy wówczas akustycznie, co było zupełnie inne niż tworzenie mojego późniejszego albumu „Helicopters”, który już miał charakter elektryczny.

Później spotkał Pan kolejnych muzyków, z którymi nagrał Pan płytę „Helicopters”. Czy oni od początku chcieli grać Pana muzykę?

Spotkałem wtedy ludzi, którzy byli gotowi wykonywać moje numery na żywo. Byli to muzycy znani wcześniej z zespołu Nurt: Aleksander Mrożek, Kazimierz Cwynar i Leszek Chalimoniuk. Pracowaliśmy bardzo intensywnie, niemal codziennie przez miesiąc chyba, graliśmy wspólnie i robiliśmy próby, aż byliśmy gotowi wejść do studia, żeby nagrać ten materiał. Wtedy wszystko poszło już bardzo gładko i szybko.

Czy oni wtedy też nie próbowali mieć większego wkładu w Pana muzykę?

Wiadomo, że tak – każdy chce coś więcej wnieść od siebie. Alek ma do dziś do mnie wielki żal, że nie gram z nim, ale tak to już bywa, bo gdy rozwiązał się Porter Band, każdy poszedł w swoją stronę. A nasze późniejsze inne spojrzenie na muzykę sprawiło, że to było konieczne. Ja chciałem grać jak Talking Heads, a oni jak Dire Straits (śmiech).

Czy granie tego materiału po latach sprawia Panu przyjemność?

Zdecydowanie, bo teraz mam innych muzyków, którzy nadali tym piosenkom nowej energii. Poza tym publiczność jest zachwycona – na koncertach w Częstochowie, Krakowie i mega koncercie w Warszawie ludzie od razu wstawali, krzycząc jak na meczu piłkarskim (śmiech). To był prawdziwy szał; nigdy nie spodziewałbym się, że materiał będzie tak dobrze odbierany po latach. Co ciekawe, na tych koncertach było sporo młodzieży, która nie pamięta tamtych czasów.

Jak tłumaczy Pan to, że młodzi ludzie sięgają po te piosenki?

Myślę, że rodzice mają stare winyle, w tym Porter Bandu, i może z ciekawości ich dzieci sprawdzają, co to za muzyka. Jest w tym pewna fascynacja, która potem sprawia, że pojawiają się nowi słuchacze. Podobnie jest z moimi piosenkami nagranymi z Anitą Lipnicką. Na koncertach Anita zapytała, czy ktoś był na naszym występie 20 lat temu. Okazało się, że tylko dwoje ludzi na całej sali podniosło rękę, potwierdzając, że słuchali nas już wtedy. Pocieszające jest więc, że młodzież znów ma potrzebę odkrywania muzyki.

Czy nie zaskoczyło Pana, że w tamtym czasie, po nagraniu albumu „Helicopters”, ludzie chcieli w ogóle słuchać piosenek w języku angielskim?

Co najważniejsze, nagraliśmy i wydaliśmy ją bardzo szybko, co w tamtych czasach wcale nie było łatwe – często trzeba było czekać nawet dwa lata na wydanie płyty. To, że była po angielsku i miała rockowy nerw, wyróżniało ją na tle tego, co powstawało wtedy w Polsce. Był to inny album, a może właśnie dlatego ludzie byli ciekawi tej muzyki – takiego nowofalowego oddechu z Zachodu. Poza tym muzyka dobrze współgrała z angielskimi tekstami, co nie zawsze jest oczywiste, gdy pisze się po polsku.

Z pisaniem tekstów też tak szybko szło Panu w tamtym czasie?

Teksty na płytę „Helicopters” miałem już prawie wszystkie gotowe od dawna. Najtrudniej szło mi z pisaniem słów do piosenki „Garage”. Stworzyłem je dosłownie w ostatniej chwili, tuż przed nagraniem utworu, więc generalnie wszystko przychodziło mi łatwiej i szybciej.

Jak odnosi się Pan do opinii, że „Helicopters” to kultowa, najważniejsza rockowa płyta w Polsce?

W ogóle się na tym nie skupiam, bo wciąż tworzę nowe piosenki. Co właściwie znaczy, że jestem legendą, albo że jakaś płyta jest kultowa? To mnie nie interesuje. Nie przywiązuję do tego większej wagi, choć fakt, że ludzie wciąż lubią ten album, jest oczywiście bardzo miłe. Dla mnie zawsze najważniejsza jest kolejna płyta, która właśnie powstaje. Równie istotne są bieżące koncerty, o których rozmawiam z moim zespołem następnego dnia po ich zakończeniu, komentując, co było fajne a co nie.

Wygląda na to, że polubił Pan te piosenki na nowo, decydując się świętować jubileusz 45-lecia związany z tym albumem. Jeszcze kilka lat temu miałem wrażenie, że nie bardzo chciał Pan wracać do tego materiału. Co się zmieniło w Pana postrzeganiu tej płyty?

Wiesz, to nie tak, że przestałem lubić tych piosenek. Po prostu cały czas tworzę, nagrywam nowe płyty, kolejne piosenki, a ludzie chcą wracać do tych początków. Lemmy z zespołu Motörhead mówił, że wciąż nagrywa nowe utwory, a i tak musi grać „Ace of Spades”, bo tego chce publiczność. To może być frustrujące. Ja jednak zrozumiałem, że skoro ludzie potrzebują tej muzyki, to trzeba im ją dać, a ja i tak będę wciąż robić swoje, wplatając w ten repertuar inne kawałki. Edyta Bartosiewicz powiedziała kiedyś – korzystaj i dbaj o swoje dziedzictwo. Ty masz prawo robić z tym, co chcesz i to wcale nie oznacza, że odcinasz od tego kupony.

 

Nie tylko ta płyta była popularna, bo pierwszy album z Anitą Lipnicką to był także duży sukces.

To prawda. Pierwszy wspólny album z Anitą utrzymany był w stylistyce balansującej na granicy z country. Doskonale pamiętam moment, gdy w Bielsku-Białej pisałem „Bones of Love” pod silnym wpływem płyty „Ecstasy” Lou Reeda. Początkowo utwór był znacznie mocniejszy, jednak pod wpływem Anity nabrał latynoskiego pulsu i lżejszego charakteru. Kiedy nagraliśmy materiał na nasz pierwszy wspólny album, zastanawiano się, który z utworów powinien zostać singlem promującym wydawnictwo. Wiele osób wskazywało właśnie na „Bones of Love”, lecz ja byłem temu przeciwny – uważałem, że ta piosenka stylistycznie nie pasuje do reszty albumu. Od tamtej pory przestałem decydować o singlach – w tej sprawie zdałem się na opinie innych, sam skupiając się już wyłącznie na tym, co najważniejsze: na tworzeniu muzyki.

Czy granie solo utworów, nagranych z Anitą Lipnicką lub Agatą Karczewską, stanowi dla Pana jakiś problem?

To wciąż są moje kompozycje, więc czasem wykonuję te piosenki na koncertach solowych. Oczywiście mają one wtedy nieco inne aranżacje. Dopiero w takich wersjach słychać, jak naprawdę powinny brzmieć (śmiech).

Wracając do czasów płyty „Helicopters” – jak pamięta Pan końcówkę lat 70., kiedy Polska była szara i znajdowała się w trudnym momencie historycznym?

Pamiętam szare, ciemne ulice – takiej Marszałkowskiej czy Alei Jerozolimskich prawie nie było widać. Nie miało to jednak dla mnie większego znaczenia, bo od razu spotkałem świetnych ludzi. I to oni byli wtedy najważniejsi, bo tworzyli własny klimat. Otaczały mnie wspaniałe postacie: Małgorzata Braunek, Maciej Zembaty, Marek Jackowski. Była to warszawska bohema, która bardzo mi pomogła, kiedy usłyszeli moje piosenki. Później Maciej zapraszał mnie do swoich audycji radiowych. Czułem, że zaczynam się rozwijać. Po spotkaniu Marka i Kory moje życie nabrało tempa… Pamiętam wiele artystycznych sytuacji, które miały miejsce w Warszawie, dlatego tamta szarość czasów nie miała na mnie negatywnego wpływu. Moje życie więc nie było wtedy smutne, bo skupiałem się na muzyce.

Przez kolejne lata, aż do dziś, nagrał Pan bardzo wiele muzyki. W jaki sposób więc dobiera Pan repertuar na solowe koncerty?

Nagrałem już ponad 20 płyt, więc nie da się zagrać wszystkiego podczas jednego koncertu. Zawsze staram się włączać do programu jakieś nowe piosenki, co podczas solowych występów w małych salach bardzo się sprawdza. Ludzie lubią słuchać tego, co mam do powiedzenia na scenie, bo oprócz grania muzyki czasem opowiadam, o czym jest dany utwór. Inaczej podchodzę do grania w dużych miejscach – wtedy staram się nie mówić zbyt dużo i trzymam się bardziej ustalonego programu.

Na nowym wydaniu płyty „Helicopters” znalazły się nagrania bonusowe. Co to za utwory?

Na tym wydaniu znalazły się m.in. nagrania z festiwalu w Jarocinie z 1980 roku, które pokazują, jak ludzie reagowali wtedy na naszą muzykę. Czuliśmy się niemal jak The Beatles, bo siła odbioru była ogromna. To było niesamowite, choć nie pamiętam żadnych konkretnych anegdot z Jarocina. Wtedy był to inny festiwal – nastawiony na młodą generację i ruch punkowy.

Czy utwory z płyty „Helicopters” miały wpływ na to, jak dziś odbiera Pan muzykę?

Na pewno tak. Gdy komponuje się muzykę, zawsze jest się pod jakimś wpływem i nie da się też uciec od samego siebie. To, czego słuchało się za młodu i jaką muzykę tworzyło się kiedyś, ma duży wpływ na to, jak dziś się ją postrzega. We mnie wciąż jest wiele muzyki z tamtych lat – od The Beatles po cały brit pop. Później pojawili się Talking Heads i Neil Young, czyli americana, która również jest słyszalna w mojej twórczości. Nadal lubię wyraźne, jasne brzmienia – to coś, co zostało mi z tamtych czasów do dziś.

A jak tworzyć, żeby nie powielać własnych pomysłów? Czy ma Pan na to jakiś patent?

Na pewno trzeba uważać, bo czasem to się zdarza. Dlatego, gdy zaczynam więcej komponować, całkowicie odłączam się od muzyki – wtedy niczego nie słucham. U mnie ten proces wygląda tak, że najpierw piszę tekst, a potem próbuję do niego stworzyć klimat, z którego buduje się piosenka. Staram się też nie kombinować, bo ostatnio, podczas pracy nad utworem, zmieniłem akord i czar prysł. Teraz staram się grać prosto, ale wciąż postpunkowo. Nowe piosenki nie będą więc zbyt grzeczne, choć pozostaną oparte na akustycznych brzmieniach.

Rozmawiał: Łukasz Dębowski

 

John Porter / Porter Band – reedycja płyty „Helicopters”

 

Leave a Reply