Man and The Machine – „Szczeliny” [RECENZJA]

Nasz ocena

Man And The Machine to projekt balansujący na granicy muzyki i literatury – jego nowy album można więc potraktować jako dźwiękowy tomik poezji. Od strony muzycznej artysta sięga po wiele cyfrowych narzędzi, a inspiracją do powstania płyty stały się różnorodne gatunki – od jazzu i muzyki elektronicznej, po nową falę, a nawet hip-hop. Poniżej można znaleźć naszą recenzję tego wyjątkowego wydarzenia.

fot. okładka albumu

Recenzja płyty „Szczeliny” – Man and The Machine (2025)

W dokonaniach artysty występującego jako Man and The Machine każdy element wzajemnie na siebie oddziałuje, pogłębiając strukturę poszczególnych kompozycji. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy w jego twórczości większe znaczenie ma słowo, czy dźwięk – oba te aspekty przenikają się i współistnieją na tym samym poziomie ważności. Dzięki temu nowy album „Szczeliny” posiadają umiejętnie utkaną, niemal magiczną strukturę, mimo że w dużej mierze powstał przy użyciu technologii cyfrowej.

Nic nie mogłoby się jednak w tym przypadku udać, gdyby nie wyjątkowe wyczulenie twórcy na brzmienie oraz subtelne odcienie niuansów, które ostatecznie budują klimat całości. A ten jest niezwykle intrygujący – momentami wręcz całkowicie pochłania uwagę słuchacza. Nastrojowość, ostrożne cyzelowanie dźwięków i słów świadczą o dużej świadomości artystycznej, a także wartości tego projektu.

Przy tej okazji można by rozpocząć szeroką dyskusję o roli i wpływie sztucznej inteligencji w muzyce, o granicach, których nie powinno się przekraczać, i o tym, jak technologia zmienia sam proces twórczy. Ostatecznie jednak liczy się efekt końcowy – a ten w przypadku Man and The Machine pozostaje autorski. Artysta przecież świadomie programuje każdy detal, by stworzyć poruszającą, angażującą emocjonalnie opowieść. Nie ukrywajmy – coraz więcej muzyków korzysta dziś z nowinek technologicznych. Przykładem może być choćby świetny muzyk Gniewomir Tomczyk, który posiłkował się technologią AI, nagrywając utwór „Futuropolis”. To kierunek nieunikniony, choć oczywiście zawsze warto zachować umiar, nie tracąc nad tym kontroli.

W tym przypadku nie mamy wątpliwości, że nie wystarczyło jedynie zaprogramować odpowiednich narzędzi – trzeba było stworzyć cały scenariusz muzyczny, podsycić brzmienie wszystkich propozycji, nadać im właściwego tonu i wzbogacić je o subtelne instrumentalne dodatki (jak choćby saksofon w „D jak deszcz” czy „Kobiece”). Wszystko po to, by album stał się przekonujący w pełnym odsłuchu. Efekt końcowy broni się więc hipnotycznym nastrojem i melodyjnie dopowiedzianą, fabularną wizją, która poprzez przekaz niesie konkretną treść.

Twórca nie ukrywa swoich inspiracji – od Zbigniewa Herberta i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej (wykorzystano tu dwa jej wiersze), po Stephena Kinga czy Romana Polańskiego. W warstwie muzycznej również odnajdujemy szerokie spektrum odniesień: kameralny jazz spleciony z piosenką aktorską (znakomite otwarcie w postaci „Niepokoju”), styl retro, ale też zanurzenie w świecie elektropopu („Welcome to Twin Peaks”) czy – nieco za bardzo kontrastującą – nową falę („P jak piwnica”). Może największym zaskoczeniem jest skręt w stronę hip-hopowego pulsu („S jak szczeliny1”), który jednak, mimo pewnego dysonansu, dobrze wpisuje się w całościowy klimat tego wydarzenia. Zresztą podobną swobodą w budowaniu takich motywów posługuje się raper Piernikowski, co czyni to porównanie zupełnie uzasadnionym.

Warto przy tej okazji wyjaśnić sam tytuł albumu („Szczeliny”), bo to on staje się łącznikiem wszystkich historii, osadzonych na poważniejszym tonie wypowiedzi i ukrytych w poszczególnych tekstach. „Szczeliny” to, mówiąc najogólniej, pęknięcia w rzeczywistości lub – bardziej precyzyjnie – te momenty w naszym życiu, kiedy dostrzegamy, że otaczający nas świat nie do końca jest taki, jakim się nam wydawał”. To bardzo znaczące w kontekście całego przedsięwzięcia, które bez tej wyszukanej warstwy słownej nie miałoby takiej siły oddziaływania na wrażliwość słuchacza.

Choć wciąż można by się przyczepić do niektórych aspektów związanych z procesem twórczym (np. wygenerowanych wokali), finalnie otrzymaliśmy muzyczną materię, która pochłania naszą uwagę i mocniej intryguje z każdym kolejnym odsłuchem. Umiejętne korzystanie z wielu narzędzi przez Man And The Machine przemawia za jego realnością i artystycznym sensem. Nie sposób więc odmówić temu projektowi intensywności oraz uczuciowej głębi, co jest zasługą ludzkiego pierwiastka nadającego całości wyjątkowego charakteru. Na ile oryginalnego? To już inny temat do dyskusji. Warto jednak docenić ten album, nawet jeśli nie każdy element przypadnie nam do gustu. W końcu nie o to chodzi, by wszystko do nas trafiało – ważniejsze, że dostaliśmy aż osiemnaście utworów, czyli niemal godzinę spójnej, wielowymiarowej, często wręcz magicznej muzyki.

Łukasz Dębowski

 

„Kraina traw”, czyli drugi singiel zapowiadający nowy album Man and The Machine

Leave a Reply