30 kwietnia 2020 ukazała się pod naszym patronatem medialnym, premierowa płyta zespołu The Freuders – „Warrior”. Z tej okazji zadaliśmy zespołowi kilka pytań. Zachęcamy do lektury.
Długogrająca płyta zawiera 9 utworów, które na tle dotychczasowych wydawnictw wyróżniają się jasnym brzmieniem i melodyjnymi refrenami oraz pierwszym w historii zespołu utworem przygotowanym po polsku, z gościnnym udziałem Łukasza Żurkowskiego.
fot. Piotr Chmolowski
Jesteście zespołem niezależnym. Działacie bez wsparcia dużej wytwórni. Czy taka droga dotarcia do słuchacza jest trudna?
Tymon: Rynek muzyczny zmienia się dynamicznie i dla zespołów działających niezależnie stwarza tyle samo szans, co zagrożeń. Ostatecznie liczy się to, żeby dotrzeć ze swoją muzyką do osób, które nie pozostaną obojętne i poczują się wewnętrznie poruszone. Najlepiej do tej pory sprawdzały się w tej kwestii koncerty – niestety, z wiadomych przyczyn zamrożone do odwołania. Czekamy z utęsknieniem na powrót możliwości grania na żywo.
Piotr: Do najłatwiejszych nie należy. Klasyczna życiowa sytuacja, gdy nie stoi za Tobą duży kapitał wszystko musisz robić sam. Od bookowania koncertów po lizanie i naklejanie znaczków na listy z zamówionymi płytami. Ma to jednak swoje dobre strony bo daje 100% niezależność pod każdym względem, pozwala na bycie takim jak chcesz być. O całości życia zespołu decyduje nasz 4 osobowy „zarząd” i dobrze nam z tym.
Olek: O ile tylko regularnie opłacasz abonament za internet to wszystkie narzędzia niezbędne do promocji i dystrybucji muzyki masz na wyciągnięcie ręki. Reszta pozostaje już tylko kwestią chęci, czasu i dyscypliny.
Czy przebicie się z muzyką rockową w dzisiejszych czasach bywa trudne? Z jaką reakcją spotykacie się w momencie, gdy chcieliście zaprezentować Wasz nowy materiał np. w radiu?
Tymon: „Warrior”, jako najświeższa płyta radzi sobie całkiem nieźle na falach mniejszych i większych stacji radiowych. Ten materiał wymyka się prostym rockowym szufladkom, ale pozostaje przy tym przystępny dla słuchacza bez podstępnych zarzutów o „sprzedanie się” i emanowanie komerchą.
Olek: Jeśli chodzi o rozgłośnie radiowe „Warrior” została wyjątkowo dobrze przyjęta. Pochodzące z niej utwory zaczynają być grane w miejscach, do których kiedyś nawet nie wysłalibyśmy płyty. Dostaliśmy zaproszenie do programu Marka Wiernika na antenie RDC – przyznasz, że to całkiem niezła lokalizacja jak na progresywnorockowy zespół z niezalu. Pojawiamy się też w nowych miastach oraz na kolejnych falach radiowych.
Piotr: Muzyka rockowa po latach spędzonych na marginesie wraca do łask. Puka do drzwi i jest wpuszczana do domów, gdzie siada jak równy z równym przy jednym stole z hip-hopem i szeroko pojętym popem. Granice pomiędzy subkulturami, które mocno towarzyszyły mojej młodości zacierają się całkowicie, a na playlistach młodych ludzi utwory Metallicy i Toola mieszają się z kawałkami Quebonafide, OSTR czy Ralpha Kamińskiego. Sprawia to, że nie rodzaj wykonywanej muzyki jest barierą dla stacji radiowych ale np. fakt, że nie tworzymy w naszym ojczystym języku. Niemniej słychać nas w różnych stacjach😊
Niedawno ukazała się Wasza nowa płyta „Warrior”. Jak z perspektywy nowych kompozycji patrzycie na Wasze wcześniejsze dokonania? Czym według Was różni się nowy album od debiutu „7/7” z 2015 roku?
Maciek: Myślę że nie zmienił się sposób w jaki powstają utwory, każdy z nas jest jednak dojrzalszą jednostką zarówno w sensie życiowym, jak i w sensie muzycznym. Nasza muzyka powstawała i nadal powstaje głównie na jam sessions opartych na pomyśle jednego z nas. Na pewno wymagamy od siebie więcej, ale też potrafimy spojrzeć bardziej krytycznym okiem na to, co powstaje z naszych muzycznych eksperymentów. Myślę, że znaleźliśmy też perkusistę, który idealnie wpasowuje się w nasza muzykę i dzięki temu tworzy nową jakość. Za nami też kilka trudnych momentów prywatnych, zawirowania koleżeńskie i emocjonalne plot twisty, które również wpływały na nasz twórczość. Ostatecznie myślę, że udało nam się opowiedzieć ciekawą historię, stworzyć płytę, której kawałki tworzą spójna i pełną dźwiękowo opowieść. Z perspektywy dnia dzisiejszego poprzednia płyta była poszukiwaniem, które doprowadziło nas do „Warriora”.
Tymon: Przede wszystkim różni się nieco większą dbałością o jakość produkcji (mieliśmy komfort nagrywania w jednym z lepszych pomieszczeń – Nebula Studio), ale też innym podejściem do kompozycji, które były już gotowe i ograne jeszcze przed wejściem do studia. Od samego początku zależało nam, aby zarejestrowany materiał był jak najlepszy jako punkt startowy jeszcze przed mixem/masteringiem. Od czasu poprzednich wydawnictw każdemu z nas zmienił się też nieco muzyczny smak czego pokłosie słychać w partiach poszczególnych instrumentów.
Dosyć długo kazaliście czekać na nową płytę. Po drodze pojawiały się EPki, dlaczego żadna z nich nie stała się pełnowymiarowym albumem?
Olek: Była tylko jedna EPka między płytami, „Omniform”. Ale rozumiem do czego zmierzasz, więc odpowiadając na pytanie – dłuższa forma wydawnicza wymaga więcej wszystkiego, od czasu po koncepcje, dopracowanie większej liczby utworów i oczywiście pieniędzy, a przecież fajnie jest wydać coś częściej niż raz na 5 lat. Niemniej obiecujemy poprawę i ostrzegamy – ten pociąg z dużym TF na froncie jest mocno rozpędzony.
Tymon: Osobiście lubię, gdy wydawnictwo stanowi spójną całość, a nie zlepek przypadkowych utworów. Historie opowiadane na poprzednich krótszych lub dłuższych płytach były przede wszystkim spójne i na tej spójności artystycznej bardzo nam zależy. Jakby na to nie spojrzeń debiutancka płyta (podwójny album) też do pewnego stopnia składał się z EPek.
Pierwszą zapowiedzią nowego albumu był utwór „Hannibal”. Od początku czuliście, że jest to najlepszy singiel, który będzie otwarciem nowego rozdziału w Waszym życiu artystycznym?
Piotr: „Czuliście” to bardzo dobre określenie. To mocny numer, którym chcieliśmy otworzyć przygodę z naszą płytą. Po drodze bardzo szybko pojawił się pomysł na klip, który zebrał pozytywne recenzje i przypadł do gustu słuchaczom, którzy są z nami od dawna, jak również pozwolił się polubić nowym odbiorcom.
Tymon: Ten utwór jako wybór był dość oczywisty, ponieważ powstał jako jeden z pierwszych, w związku z czym publiczność miała okazję posłuchać go na koncertach jeszcze przed premierą. Odzew i energia zwrotna publiki były na tyle silne, że trudno było przejść obok tego obojętnie. Pamiętne było wtargnięcie na scenę kilku osób w trakcie jednego z koncertów w Łodzi, podczas którego ze sceny refren udało się wyśpiewać/wyskandować wspólnie.
Wyjątkowym momentem na nowej płycie jest utwór „Anamnesis III”. Pojawia się w nim gość specjalny. W jakich okolicznościach poznaliście Żurkowskiego, i jak to się stało, że doszło do Waszej współpracy?
Olek: Łukasza Żurkowskiego poznałem na backstage’u zeszłorocznej trasy Męskiego Grania i już od pierwszych zamienionych uprzejmości można było mieć wrażenie jakbyśmy znali się z piaskownicy. Pojawiła się towarzyska chemia, którą szybko uzupełniły wspólne fascynacje muzyczne i spostrzeżenia dotyczące otaczającego świata. Coś więc wisiało w powietrzu, ale dopiero kiedy podjęliśmy decyzję o zaproszeniu gościa specjalnego do udziału na płycie, Żurkowski pojawił się na horyzoncie. Łukasz działa bardzo sprawnie i solidnie – już wieczorem w dniu, kiedy padła propozycja udziału, przesłał nam nagrany pomysł na melodię. Reszta jest już historią ☺
„Anamnesis III” to także pierwszy utwór w języku polskim. Czujecie się już bardziej odważni, by budować przekaz także w rodzimym języku? Czy to oznacza, że będziecie starać się w przyszłości sięgać po polskie teksty?
Tymon: Autorem tekstu do pierwszego utworu po polsku jest Łukasz Żurkowski – niemniej nie zdradzając jeszcze szczegółów planujemy mały „bonus” dla osób, które wyczekują większej ilości pomruków w języku ojczystym.
Warto dodać, że album „Warrior” powstawał w studio nagraniowym Nebula (należącym do zespołu Tides From Nebula). Miało to zapewne wpływa na świetne brzmienie tej płyty. Jak to się stało, że nagrywaliście tam nowy materiał?
Tymon: Wybór miejsca i realizatora nie był przypadkowy – w stylistyce około rockowej najistotniejsze jest bardzo dobre nagranie bębnów. Tomek Stołowski z Nebuli jako doskonały bębniarz świetnie uchwycił energię potrzebną do rejestracji soundu Pitera. Okazał się też nieocenioną pomocą przy rejestracji gitar i wokali.
W zasadzie jedyne instrumenty jakie dogrywałem już w domu to syntezatory w dwóch utworach, ale znam zespoły, które nagrywają w studiu tylko perkusję, a następnie w domu bądź zaciszu sali prób wgrywają już gitary.
Piotr: Zależało nam na jakości i ultraprofesjonalnym podejściu do pracy. Panowie z Tides From Nebula znają się na swojej pracy jak mało kto, mają genialne studio oraz warunki do pracy Zawsze byłem zafascynowany jakością ich brzmienia. Każdy z Nas brał pod uwagę różne miejsca, ale bardzo szybko ustaliliśmy, że chcemy to robić właśnie w Nebuli, więc to była absolutnie świadoma decyzja.
Przez lata zagraliście bardzo wiele koncertów, z czego kilka było szczególnie znaczących, bo były to duże festiwale. Czy dla Was osobiście któryś z nich był szczególnie istotny?
Tymon: Bardzo dobrze wspominam Soundrive Festival oraz Męskie Granie, na którym prapremierę miał „Hannibal”. Zdarzyło nam się też raz czy dwa zagrać na scenie postawionej na plaży frontem do morza i wrażenia mimo średniej akustyki były fenomenalne.
Olek: Akurat koncert grany frontem lub też bokiem do morza to fenomenalna sprawa! Ten zagrany ‘bokiem’ był w ramach Fląder Festiwalu – gdańskiej, oddolnej inicjatywy, którą również bardzo doceniamy i regularnie śledzimy. Mimo tego że odwieczną zasadą tego wydarzenia jest brak powtarzalności artystów w line upie – każdy zespół ma okazję zagrać na nim tylko raz.
Czego najbardziej brakuje Wam w dzisiejszej, dosyć trudnej rzeczywistości? Tęsknicie za graniem na żywo?
Tymon: Zdecydowanie brakuje nam koncertów – mimo wcześniejszych blokad w kontakcie z publicznością i wewnętrznego zamknięcia na scenie od dłuższego czasu czerpię wewnętrzną siłę z wciągania słuchaczy we wspólną podróż. Każdy koncert mimo grania podobnych utworów jest inny i zupełnie wyjątkowy właśnie z powodu tej wymiany energii. Przy okazji jesteśmy też gotowi na dłuższe, niż wcześniej trasy, bo… wiemy, że nie będzie monotonii i nudy.
Maciek: Dla mnie najciekawszym projektem, w którym braliśmy udział był concert tzw. Małego Męskiego Grania w Sopocie w 2014, zostało to wtedy nazywane Po Jednym Orkiestra. To był konkurs – z 10-ciu kapel mogło przejść dalej tylko 6, ale atmosfery rywalizacji nie było. Z inicjatywy Piotra Stelmacha powstał też pomysł, by z każdego zespołu wziąć po jednym muzyku i z tak zebranej ekipy stworzyć „mała męskograniowa orkiestrę”. Prawdziwa muzyka ponad podziałami. Wtedy dopiero trzeci koncert zagrał z nami Jacek Piątkowski na perkusji, z którym też wiąże się fajny zespołowy czas.
Wiele zespołów decyduje się w ostatnim czasie na koncerty online. Co o tym myślicie i czy bylibyście gotowi na taki koncert?
Piotr: Jesteśmy gotowi i odkrywając lekko „rąbek tajemnicy” powiem, że jesteśmy w trakcie przygotowań do takiego wydarzenia. Dla mnie jednak to jak wąchanie pączków przez szybę cukierni.
Tymon: Z jednej strony mam mieszane uczucia, bo nastąpił wysyp treści łatwo dostępnej „od ręki”. Z drugiej rozumiem, bo dla wielu artystów koncerty, nawet te onlinowe mogą być jedyną szansą na zarobek w tym sezonie. Co do samej formuły… w przypadku pójścia na koncert trzeba jednak wykonać jakieś zaangażowanie poza zakupem biletu – liczy się cały rytuał i uczestnictwo w nim. Z drugiej strony może po lockdownie i odmrożeniu opcji koncertowych głód prawdziwych wrażeń, przez co w branży koncertowej nadejdzie renesans. Z dotychczasowych koncertów internetowych, które miałem okazję oglądać zapadł mi w pamięć szczególnie występ Wojtka Mazolewskiego w Spatifie (zapewne rejestracja jest jeszcze dostępna gdzieś w sieci).