„Emocje, to jest to, na czym najbardziej mi zależy” – nasza rozmowa z Kasią Lins

Niedawno Kasia Lins została gorąco przyjęta podczas premierowego koncertu w warszawskim klubie Niebo (6 kwietnia). Publiczność śpiewała nie tylko jej najbardziej rozpoznawalny utwór pt. „Wiersz ostatni”, który wokalistka wykonała także na bis.

Już od pierwszych dźwięków „Save Me Boy” czuć było ogromne zaangażowanie zespołu i osób zgromadzonych na koncercie. Od początku można było złapać nić porozumienia i dać się ponieść tym niezwykle emocjonalnym kompozycjom. Magia.

Dodatkową atrakcją byli goście tj. Low Roar we wspomnianej już piosence „Save Me Boy”, zagranej ponownie na okoliczność duetu i Łukasz Lach, który zaśpiewał w „Dawno” własny motyw znany z płyty pt. „Wiersz ostatni”.

Wcześniej, bo 25 marca Kasia Lins zagrała koncert przedpremierowy w Radiu Łódź, z którego pochodzą nasze zdjęcia (fot. Bartosz Kuśmierski).

Na okoliczność albumu „Wiersz ostatni” (premiera odbyła się 25 lutego) i koncertów mieliśmy okazję porozmawiać z wokalistką.

Często przy Twoje płycie pt. „Wiersz ostatni”, która ukazała się pod koniec lutego tego roku, pojawiają się stwierdzenia, że jest to Twój debiut, choć tak naprawdę, to nie jest Twoja pierwsza płyta. Stąd pytanie – jak Ty traktujesz ten album?

Moja sytuacja jest bardzo nietypowa. Mam wrażenie, że nikt w Polsce wcześniej czegoś takiego nie doświadczył. Ludzie mają problem z tym, jak odnieść moje dzisiejsze poczynania muzyczne, do tego, co robiłam wcześniej. A „Take My Tears”, to był album wydany jedynie w krajach azjatyckich i nigdy nie było w planach wydawania go tutaj. „Wiersz ostatni” jest moim fonograficznym debiutem w Polsce.

Jednak patrząc z boku, to pierwszy album „Take My Tears”  był takim trochę „american dream”. Jak doszło do wydania tej płyty? 

Zdecydowanie to taki mój „american dream”. Choć doszło do tego w najbardziej banalny sposób. Nagrałam demo i rozesłałam płyty zapakowane w koperty do kilkunastu wschodnich wytwórni.

Język angielski był wtedy pierwszą przeszkodą, która utrudniała wydanie płyty w naszym kraju, a na zachodzie szanse na kontrakt z wytwórnią były niewielkie. I ku mojemu zaskoczeniu, jedna z tych wytwórni, która miała bardzo ciekawych muzyków w swoim katalogu, zasygnalizowała zainteresowanie moim demo, chęć podpisania kontraktu i wydania mojej płyty.

Po czasie, okazało się, że bardzo chcieli skontaktować się ze mną od razu, ale zagubili fizyczny nośnik, a nazwy nie zapamiętali (brzmi jak historia z lat 90.!) Po kilku miesiącach płyta się odnalazła, a ja otrzymałam maila zwrotnego, który zwiastował bardzo intensywny muzycznie czas.

I zabrałaś się za nagrywanie tego materiału. Musiałaś tam wyjechać, czy nagrywaliście to na odległość?

Pierwsze rozmowy odbywały się na odległość, ale wytwórnia zaproponowała mi, że tę płytę nagramy w Stanach. Dla nich to było oczywiste, dla mnie – brzmiało niecodziennie. Przed wyjazdem dowiedziałam się, że będę nagrywać z kultowym amerykańskim zespołem Tower of Power, czyli muzykami, których słuchałam euforycznie od lat szkolnych. Do składu dołączył m.in. Zoro the Drummer, perkusista Lennego Kravitza, który podczas nagrań był moim mentorem i wielkim wsparciem.

Jaki był odbiór tej płyty? Miałaś jakieś opinie na jej temat?

Odbiór płyty był bardzo dobry. Do dziś jest dobry, choć nie monitoruje tego już tak jak kiedyś. Po wydaniu płyty dostawałam mnóstwo wiadomości od Azjatów, co rzeczywiście musiało świadczyć o zainteresowaniu tym albumem.

Skoro było zainteresowanie płytą „Take My Tears”, to czemu np. nie przeprowadziłaś się do Azji lub USA, by z nim koncertować?

Ja wyjechałam nagrać tylko tę płytę. Nie miałam dalszych planów z tym związanych. Zanim album się ukazał, zaczęłam skręcać w inne muzyczne obszary, komponować nowe rzeczy, słuchać innej muzyki. Później pojawiło się moje pisanie tekstów w języku polskim. I to już zamykało mi drogę na tamtejsze rynki muzyczne. Zaczęły mnie interesować inne brzmienia.

Wytwórnia oczekiwała, że zostanę przy tamtym muzycznym stylu, więc zaczęłam się także rozmijać z jej oczekiwaniami. Chciałam się rozwijać, a tamta współpraca nie dawała mi takiej możliwości i podjęłam decyzję o zakończeniu tamtejszej działalności. Poza tym moim marzeniem było grać dla polskiej publiczności, koncertować.

Jak doszło do tego, że poznałaś nowych muzyków, z którymi zaczęłaś nagrywać kolejne piosenki?

Z Michałem Lange studiowałam na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Mieliśmy już wcześniejsze próby współpracy, ale dopiero po ukończeniu studiów, kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, zaczęliśmy współpracować nad świeżym brzmieniem.

Początkowo sama szukałam pomysłów, nagrywając pierwsze próby, które mogły być zalążkiem piosenek. I kiedy stworzyłam szkic materiału, do naszego składu dołączył gitarzysta Karol Łakomiec, w późniejszym czasie odpowiedzialny również za całą naszą wizualną oprawę.

To Karol, tak jak ja wielbiciel artystycznego świata Davida Lyncha, kreuje wraz ze mną moje klipy, np. „Wiersz ostatni” nawiązujący do „Zagubionej autostrady”, czy „Save Me Boy” nakręcony na jednym ujęciu, czyli z tzw. mastershota, to wynik naszych wspólnych wizji.

Jak to wyglądało technicznie? Pomysły muzyczne wychodziły od Ciebie?

Zaczęło się od moich bazowych nagrań – fortepian i wokal. I początkowo myślałam, że od tego zawsze będziemy wychodzić. Z czasem jednak okazało się, że każdy utwór powstawał inaczej. Niekiedy bazą był riff gitarowy, czasem zaczynało się od bębnów lub od harmonii układanej przy pianinie. Tekst przeważnie pisałam na końcu. Dawaliśmy sobie dużo swobody w podejściu do kompozycji.

Ale to zawsze muzyka powstawała pierwsza, a potem tekst?

Tak. Jedynym wyjątkiem był tekst Władysława Broniewskiego do tytułowego utworu „Wiersza ostatniego”, gdzie najpierw zwróciłam uwagę na ten wiersz, a potem zaczęłam do niego podgrywać, szukać harmonii i melodii.

Jak to właściwie wyszło, że śpiewasz wiersz Broniewskiego? Skąd pokusa usunięcia miejsca na własny tekst i zastąpienie go poezją?

Nigdy nie miałam pokus, żeby śpiewać teksty innych autorów. Nawet na studiach, kiedy mieliśmy przygotować cover, ciągnęło mnie do tego, żeby sięgać po swoje utwory, bo to już wtedy wydawało mi się istotniejsze. Broniewskim „zaraziła” mnie moja mama. On, pomimo że jest bardziej znany z poezji rewolucyjnej, napisał wiele pięknej, osobistej liryki miłosnej. Tomik z jego wierszami zabrałam ze sobą do domu Karola, gdzie powstawała część naszych piosenek. To właśnie w tamtych warunkach, z dala od miasta, powstała duża część naszej muzyki.

Ciekawa historia jest z tą piosenką, bo rzadko się zdarza, żeby singiel miał podwójne życie. A w przypadku „Wiersza ostatniego”, kiedy to 10 miesięcy temu powstał teledysk, tak się stało.

Czuliśmy, że zmarnował się potencjał tej piosenki i zapragnęliśmy ponownie zwrócić na nią uwagę. Sądząc po reakcji publiczności zgromadzonej choćby na koncercie w warszawskim „Niebie„, która wraz ze mną zaśpiewała cały utwór – skutecznie! Z czego bardzo się cieszę.

Właśnie, po premierze płyty można wreszcie usłyszeć Cię na Twoich własnych koncertach. Nie jesteś zmęczona trochę rolą supportowania innych artystów? Grałaś przed Imany, Jessie Ware, Natalią Przybysz…

Cieszę się, że dostaliśmy szansę grać te koncerty. Jako solistka może nie będę miała okazji zagrać na Torwarze dla sześciu tysięcy osób (śmiech). A dzięki temu, że pojawiła się możliwość zagrania przed Jessie Ware podjęłam próbę sprawdzenia się w takich warunkach. I pomimo, że było to cudowne doświadczenie, to wydaje mi się, że moja muzyka jest bardziej intymna i mniejsze kluby lepiej oddadzą jej charakter.

Supporty są specyficznym rodzajem wyzwania. Nie wszyscy słuchacze muszą być zaznajomieni z moim repertuarem, zwłaszcza jeśli piosenki nie ujrzały jeszcze światła dziennego, a ich reakcja na to co słyszą po raz pierwszy jest wielką niewiadomą. My spotykaliśmy się z bardzo miłym odbiorem, co pozwala mi wierzyć, że krąg ludzi o podobnej co my wrażliwości, powiększał się również dzięki tym koncertom.

Jak doszło do współpracy z Marcinem Borsem? On jest nie tylko producentem Twojej nowej płyty, ale także zagrał na kilku instrumentach. Czy to znaczy, że ingerował w kompozycje na „Wierszu ostatnim”?

Marcin jest wybitnym realizatorem i jego ingerencja w nasz materiał odbywała się głównie na płaszczyźnie brzmienia. Poza piosenką „Słowa proste”, która zyskała nowe, lepsze życie, unikaliśmy drastycznych zmian w aranżacjach. Nasz styl z wersji demo był na tyle silny, że nie potrzebował nowej koncepcji. Podczas pierwszej rozmowy, Marcin stwierdził, że nasza muzyka brzmi bardzo filmowo – od tego momentu wiedziałam, że trafiliśmy na odpowiedniego człowieka.

Te piosenki są zebrane z kilku lat. Biorąc pod uwagę, że musiałaś czekać trochę na wydanie tej płyty, czy nie stało się tak, że nagrałaś dużo więcej materiału, który z różnych powodów musiałaś odrzucić?

Są piosenki, które powstały w początkowej fazie naszej pracy, ale odrzuciłam je, bo uznałam, że to jednak nie to, czego szukamy. Zrezygnowałam z nich, pomimo sprzeciwu chłopaków, którzy lubili te utwory. Być może kiedyś do nich wrócę.

Uczucie, które towarzyszy odrzucaniu piosenek nigdy nie jest przyjemne. Wszyscy poświęciliśmy temu czas i wiele emocji. Jednak ważniejsza jest szczerość przekazu i dobro całości, klimat płyty, która ma tworzyć spójny świat.

Słuchając albumu „Wiersz ostatni” można mieć wrażenie, że Twoje piosenki nie są zamknięte w konkretnej formie. Ich plastyczność połączona z głosem sprawia wrażenie, że mogłyby trwać o wiele dłużej (np. „These Days”)? Czy te 3-4 minutowe wersje są tymi ostatecznymi, czy cieliście je na potrzeby tej płyty?

Jeśli chodzi o długość piosenek nie przypominam sobie potrzeby ingerencji i ograniczeń czasowych, które mielibyśmy na siebie nakładać. Rzeczywiście z „These Days” jest tak, że ona ma taką otwartą formę i są w niej elementy improwizacji. Nie chciałam jej na siłę „umelodyjniać” na zasadzie powtarzalności.

W „Słowach prostych” jest też jakaś naturalna płynność, która wprowadza w hipnotyczny stan. Dziś trochę żałuję, że nie trwa dłużej. ”Odchodząc” też ma nietypową formę i stała się w pewnym sensie przekornym preludium dla tej płyty.

Skojarzenia z piosenką „Odchodząc” Republiki są przypadkowe?

Pomimo, że „Odchodząc” otwiera krążek, jest ostatnią kompozycją, którą napisałam na ten album. Wokale u Marcina Borsa nagrywałam ostatniego dnia naszej stacjonarnej pracy w studiu. Nie myślałam wtedy, że stanie się prologiem całego albumu. Utwór jednocześnie jest moim małym hołdem dla twórczości Grzegorza Ciechowskiego, którego bardzo cenię.

Śpiewam tu: „odchodząc, zostaw mi mnie… bo ja, to jedyne co mam„. Chyba nie ma na świecie osoby, który by się z takim credo nie utożsamiła… a emocje, to jest to, na czym najbardziej mi zależy. I wierzę, że takich (nad)wrażliwców jak ja, jest wśród nas trochę więcej.

Dziękujemy za rozmowę.

Łukasz Dębowski

fot. Bartosz Kuśmierski

3 odpowiedzi na “„Emocje, to jest to, na czym najbardziej mi zależy” – nasza rozmowa z Kasią Lins”

Leave a Reply